Fahrenheit XLVII - wrzesień 2oo5
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 06>>>

 

Recenzje (2)

 

 


Z „Perspektywy” Witelona – część druga

 

Najgorsze do recenzowania są drugie tomy. Bo jak napisać w miarę rzetelną recenzję, omawiającą kontynuację cyklu, nie zdradzając zbyt wiele z pierwszej części?

Postaram się zatem nie wnikać zbyt szczegółowo w „Ucznia czarnoksiężnika”, żeby nie popsuć przyszłym czytelnikom lektury.

Mowa o Witelonie – astronomie, astrologu, magu i alchemiku oraz jego dziejach. O samym Witelonie nie wiadomo zbyt wiele – żył w okresie rozbicia dzielnicowego, był mocno związany z Dolnym Śląskiem, stworzył „Perspectivum libri decem”, dzieło zwane potocznie „Optyką”.

Witold Jabłoński napisał jego biografię, ubarwiając dość silnie te momenty życia maga, o których nie wiadomo zgoła nic. Bo dziury w życiorysie są, muszą być. Wszak autor próbuje przybliżyć historię sprzed ponad tysiąca lat. W „Uczniu...” poznajemy losy Witelona – od jego narodzin, do czasów ukończenia studiów w Paryżu. W tym czasie już Witelon dał się poznać jako niepospolity umysł, człowiek o szerokich horyzontach i, co dziwne nieco, patriota. Chciał widzieć Polskę mocną i zjednoczoną – wszelkie działania polityczne były wymierzone właśnie w taki obraz naszej ojczyzny.

Tytułowe „Metamorfozy” to metafora samego maga. Jako człek już dojrzały, w kwiecie wieku (jak sam o sobie pisze trzydziestoletni raptem Witelon), po przyjęciu w poczet templariuszy, wraca na Dolny Śląsk, aby przy Bolesławie Rogatce spełniać rozkazy swych mistrzów. Z młodzika pełnego buty i pychy przeradza się w mężczyznę... pełnego buty i pychy. Choć sobie wydaje się innym. Widzi się jako jedyny rozumny w świecie wariatów.

Jabłoński podaje, że tytuł odzwierciedla zmienne koleje losu Witelona, który musi uciekać ze Śląska do Włoch. Tam przeczekuje parę lat w niejakim ukryciu, potem wraca w „swoje kąty”. Jest jednocześnie lekarzem i trucicielem (tu autor puszcza spore oko dla fanów „Imienia Róży”), agentem i poplecznikiem sprawy polskiej. Wielki człowiek o wielkim rozumie, który potrafi oślepnąć i ogłuchnąć dla jednej chwili pożądania.

Książkę się czyta świetnie mimo braku dialogów (w dalszym ciągu pisarz od nich stroni). Słyszałam dość przekonujące wyjaśnienie tegoż. Otóż Witelon spisuje swoje dzieje w tajemniczej piwnicy, gdzie ma pod dostatkiem inkaustu i pergaminu. Dzieciństwo i młodość jawią mu się jako czasy bardzo odległe, nie jest w stanie przytoczyć rozmów z ludźmi w sposób inny jak tylko we wspomnieniach i echach. Im bliżej „czasów piwnicznych”, tym pamięć arcymaga lepsza. Wtedy też pojawi się więcej dialogów – takie przynajmniej zapewnienie dał mi Witold Jabłoński w czasie konwentowego spotkania.

Jestem pod wrażeniem ogromu pracy, jaką musiał włożyć pisarz w stworzenie swojej tetralogii. Ile czasu musiał spędzić nad historią rozbicia dzielnicowego, ile stron opracowań różnorakich przeczytać? No i oczywiście, ile serca musiał włożyć w napisanie tak przekonującej i dobrze skomponowanej powieści.

Jesienią, czyli już niedługo, powinna pojawić się część trzecia cyklu „Ogród miłości”. Tytuł jest wielce obiecujący...

 

Karolina Wiśniewska

 

Witold Jabłoński

„Metamorfozy”

SuperNOWA, Warszawa 2004

Cena: 27,50

Str.: 407

 


Rządy nieświadomości

 

Czy można poznać samego lub samą siebie tak dokładnie, by wiedzieć, co kieruje naszymi krokami? Nauczyć się rozpoznawać i rozumieć najgłębsze przyczyny odruchowych decyzji, odmiennych sposobów stawiania czoła jednej i tej samej sytuacji przez różnych ludzi?

Istota, która by tego dokonała, posiadłaby niemal niewyobrażalną władzę nad innymi. Co więcej – sama przestałaby podlegać rządom nieświadomości. Wyrwałaby się z okowów atawistycznych lęków, emocji, złudzeń, stereotypów, wszystkich negatywnych i pozytywnych wpływów kultury, które zwykle kształtują osobowość, postawy i nawyki. Czy jednak nadal można wtedy mówić o człowieczeństwie?

Kogoś właśnie takiego Bakker uczynił jednym z głównych bohaterów powieści „Mrok, który nas poprzedza”, czyli Pierwszej Księgi trylogii „Książę Nicości”. Im więcej dowiadywałam się o Anasurimborze Kellhusie, tym częściej fascynacja szła w parze z przerażeniem. To Przysposobiony z sekty Dunyainów – mnichów, którzy wyrzekli się własnej historii i skłonności do poddawania się zwierzęcym (jak twierdzi doktryna) odruchom, aby osiągnąć oświecenie. Podążają drogą Logosu. Ich wychowankowie podczas szkolenia pozbywają się niepożądanych uczuć, wykształcają niezwykłą percepcję, trenują ciało i umysł. Kellhus jest osobą górującą nad innymi intelektem, potrafiącą odczytywać emocje, zamiary a nawet tok myślenia z mimiki i innych podświadomych ruchów swej ofiary. Dlaczego ofiary? Owa umiejętność oraz wiedza na temat przeszłości i otoczenia danego człowieka dają mu możność manipulowania innymi. W pewnym momencie zaczynamy obserwować go oczami dziewczyny imieniem Serwë, oczywiście całkowicie nieświadomej, że to, co bierze za prawdziwe oblicze, jest tylko jedną z tysiąca masek.

Sama Serwë została bardzo przejmująco przedstawiona. Bakker nakreślił obraz dziewczyny w cywilizacji niezbyt sprzyjającej kobietom, której życie jest rozpaczliwym pasmem gwałtów i upodlenia. Jedyne, czego pragnie, to ponownie uwierzyć, że jest „kimś”, a nie tylko pięknym ciałem, branym przez wszystkich jak chcą i kiedy chcą. Chce zyskać wartość – w oczach innych, ale nade wszystko – we własnych.

Rozbudowana fabuła opiera się na spostrzeżeniu, że jesteśmy zabawkami w rękach... nas samych. Wszyscy – zarówno władcy, wojownicy, magowie jak i niewolnicy – podążamy ścieżkami wytyczonymi przez naszą przeszłość, przez to co nas ukształtowało, a czego nie chcemy lub nie potrafimy się wyrzec. Dlatego nie mamy władzy nad swoimi krokami, nad przyszłością. To, co owymi krokami kieruje, gnieździ się w podświadomości – w tytułowym „mroku, który nas poprzedza”.

Nawet Dunyainom wydaje się, że uwolnili się z niewoli, lecz wpadli w inną pułapkę – Logosu. Ta ścieżka także ich krępuje, każąc postępować w określony sposób – pozbyć się tego, co ludzkie i patrzeć na istoty spoza sekty jak na marionetki.

Bardzo interesujące są poruszone w powieści kwestie religijne. Autor zręcznie pokazuje, że nienawiść i nietolerancja wybuchają z błahego powodu – stosunkowo niewielkiej różnicy w doktrynie. Można się tu dopatrywać ewentualnych odniesień do konfliktu pomiędzy muzułmanami i chrześcijanami, choć sprawa nie jest taka prosta. Bakkerowi chodziło raczej o znacznie szerszy kontekst. Pisarz zwraca uwagę, że wroga postawa nazbyt często wykorzystywana jest do celów politycznych, nie mających wiele wspólnego z religią.

Książka stanowi dla czytelnika niebagatelne wyzwanie. Nie dość, że stawia przed nami szereg niebanalnych pytań, to dodatkowo prezentuje skomplikowany świat, który poznajemy od strony ludów wzorowanych na kręgach kulturowych obcych dla Europejczyków. Autor zdaje się czerpać elementy głównie z cywilizacji na terenie Indii i Chin, w opisach obyczajów i miejsc widać także wpływy arabskie i starożytnego Rzymu. Nazewnictwo budzi skojarzenia przede wszystkim z Orientem. Ową „obcość” sugeruje już okładka.

Bakker przyznaje w jednym z wywiadów, że napisał książkę trudną, którą lepiej przeczytać dwa razy, a już na pewno przyda się „odświeżyć” Księgę Pierwszą przed zapoznaniem się z Księgą Drugą zatytułowaną „Prorok – wojownik”. Powieść cechuje masa szczegółów, skomplikowane nazwy o dziwacznej pisowni, które w związku z tym nie bardzo wiadomo jak wymawiać oraz męczący początkowo styl pisarza, do którego trzeba po prostu przywyknąć. To wszystko może zniechęcić wiele osób, jednak ci, co przetrwają powinni być usatysfakcjonowani, choćby dzięki bogactwu kreowanej rzeczywistości i temu, iż książka zmusza umysł do pracy.

 

Joanna Kułakowska

 

R. Scott Bakker

„Mrok, który nas poprzedza”

Tłum. Maciejka Mazan

MAG, 2005

Cena: 35,00

Str.: 488

 


Dwugłos recenzencki, czyli klasyczny przypadek konfliktu pokoleń

 

„Norweski dziennik” Andrzeja Pilipiuka jest, jak informują autor i wydawca, książką dla młodzieży. Ponieważ leniwy ze mnie recenzent, zleciłam lekturę przedstawicielowi grupy docelowej. Recenzja była included w podarunek, dlatego małolat, krew z krwi i kość z kości niżej podpisanej, debiutuje na łamach „Fahrenheita”.

Na szczęście, sumienie mnie ruszyło – w ten sposób powstał niniejszy dwugłos pokoleniowy.

 

Vox targeti – Marek Koczański

Książka wciąga od pierwszych stron i nie można się od niej oderwać.

Najchętniej, to bym napisał streszczenie, ale się opanuję (Mama mówi: recenzja, nie streszczenie!) i  napiszę tylko, dlaczego lubię tę książkę, bo wtedy będziecie wiedzieli, za co ją polubicie (macie moją gwarancję).

„Norweski Dziennik”... Tytuł pasuje idealnie do treści książki. Została ona napisana w pierwszej osobie liczby pojedynczej, co daje wrażenie, że się czyta cudzy dziennik z dokładnym opisem dnia (Co do minuty!! Komu by się chciało pisać taki dziennik!!!). Są też fragmenty, gdzie rozmawiają dwie nieznane osoby, ale to krótkie teksty.

Andrzej Pilipiuk opowiada o Pawle Koćko, który przeżywa niecodzienne przygody i prowadzi śmieszne dialogi. Napisano też o porwaniu, a to uwielbiam, bo nadaje to książce charakter kryminału, a kryminały każdy chyba lubi, treść książki przypomina splot sznurków – ledwo go można rozwiązać, tak pomerdane są zdarzenia (w połowie książki). Czytając „Dziennik” nigdy nie wiesz, co się wydarzy, bo w tej książce ciągle się coś dzieje, dlatego jest ciekawa. Tak poza tym można się pośmiać, a zaraz bać się tego, co nastąpi, zaś potem dostać dużą dawkę adrenaliny. Lubię tę książkę za to, że zawiera też odniesienia do historycznych faktów, np.: wojna, tyle, że o tych faktach tylko napomknięto.

A ocena... hm... to już inna sprawa. W skali 1 do 10 „Dziennik” dostałby 8, góra 9, bo na 10, to nie ma szans. Na 10, to trzeba by było dopisać więcej sytuacji z zagrożeniem życia – młodzież to lubi.

Andrzej Pilipiuk napisał doskonałą książkę na nudne wakacyjne wieczory, ale jest problem – przeczytasz ją szybciej niż autor napisze jeden rozdział drugiego tomu...

 

– vox dei

Nie ufałabym gwarancjom nastolatka, który niewiele jeszcze ma czytelniczego doświadczenia, choć jego głos na pewno jest istotny, jako opinia odbiorcy pożądanego – przedstawiciela grupy docelowej. A jednak za każdym małolatem stoi cień jego rodzica – nadchodzi zatem chwila rozliczenia powieści.

Na jedną szalę wagi kładę komplementy, jakie wypowiedział target w osobie mojego syna i jego szczery śmiech, jaki słyszałam, gdy czytał „Norweski dziennik”.

Jest to książka, która może wciągnąć. Osobliwie, ze względu na prosty język krótkich zdań, często pojedynczych, orzeczeniowych, nie wymagających żadnego wysiłku przy czytaniu. I, oczywiście, wessanie odbywa się przede wszystkim dzięki bardzo intensywnej, przepakowanej wręcz wydarzeniami i prostym humorem, akcji – skojarzenia z grą lub filmem będą tutaj jak najbardziej na miejscu.

W „Norweskim dzienniku” wyraźnie zarysowane są dwa główne wątki. Pierwszy, to perypetie głównego bohatera, autora tytułowego dziennika – prowadzone przez narrację pamiętnikarską, od czasu do czasu jednak przechodzącą w relację bezosobową. Drugi wątek, to opis ucieczki naukowca i jego córki Łucji, opowiedziane z perspektywy narratora wszechwiedzącego, relacjonującego bieg wypadków. Chwilowo wątki są autonomiczne, ale spotkanie wydaje się nieuchronne – ze względu na silne powiązania wszystkich czterech postaci.

U Andrzeja Pilipiuka fabuła biegnie szybko, lecz nieprosto – usiłujący odzyskać utracone przed paroma laty wspomnienia i poznać swoją tożsamość, główny bohater opisuje sny, fragmentaryczne epizody z dzieciństwa, co w połączeniu z bieżącymi przygodami sprawia, że akcja zmienia się jak w kalejdoskopie. Przypomina to film sensacyjny, a nie, jak wspomina niewyrobiony jeszcze target, kryminał. I oczywiste są inspiracje postacią z powieści Roberta Ludluma „Tożsamość Bourne’a”.

Bohaterami powieści są dwaj chłopcy – Paweł Koćko i Maciek Wędrowycz, wnuk niezapomnianego i całkiem często wspominanego na kartach „Norweskiego dziennika” Jakuba Wędrowycza, którego starszym czytelnikom przedstawiać nie trzeba. Jednak w pamięci młodych odbiorców nie pozostanie Maciek, bardzo zaradny i pracowity, a przy tym skory do psot i nie pozbawiony poczucia humoru. Przegrywa on z Pawłem Koćką, sztywniakiem, autorem tytułowego dziennika, którego kronikarska drobiazgowość (a może dyscyplina) wydała się niewiarygodna nawet bestialskiemu twórcy bloga. To zresztą nie jedyna wada w konstrukcji postaci. Obaj nastoletni bohaterowie, mimo szczeniackich żartów, podejrzanie dorosłe wygłaszają kwestie i podejrzanie dojrzale podchodzą do niektórych spraw, przez co sprawiają wrażenie „starych maleńkich”. Nie jest łatwo wykreować wiarygodną postać nastolatka w literaturze. Andrzejowi Pilipiukowi zdecydowanie się to nie udało – jego nastoletni bohaterowie są dorośli w zachowaniach, wyrażanych emocjach, dorosłych poglądach... Stanowczo to nie dzieci, choć autor twierdzi inaczej.

A jednak młodszy czytelnik chętnie się utożsami z  Pawłem Koćką, pomimo jego wad. Dlaczego? Ponieważ Paweł jest superbohaterem. Superherosem niedoskonałym, nie zdającym sobie jeszcze sprawy, z mocy, jakimi dysponuje, ale jednak kimś doskonalszym niż zwykły człowiek... A któż z nas w dzieciństwie nie marzył, by stać się kimś wyjątkowym, mieć nieprawdopodobną siłę, zdolności parapsychiczne, umiejętności magiczne, etc.? Na gruncie takich marzeń wyrośli wszyscy amerykańscy superheroes – zaczynając od Supermana, a na X-manach kończąc. Nic dziwnego zatem, że nastoletni odbiorca łatwo się utożsamia z głównym bohaterem. W samym procesie nie ma nic złego – zależy tylko, z czym się utożsamia dziecko...

I w tym miejscu rzucam na drugą szalę wagi mój rodzicielski gniew i recenzencki niesmak.

Gniew i niesmak, jakie wywołują wstawki propagandowe, wyrażane otwarcie przez bohaterów, wymądrzających się na temat zaprzeszłego ustroju Polski i wygłaszających peany na temat kapitalistycznego raju. Urodziłam się w zaprzeszłym ustroju. Jako dziecko czytałam wówczas „odpowiednie” książki, zatwierdzone do użytku szkolnego, jako lektury obowiązkowe – do najbardziej znanych należał „Timur i jego drużyna” Arkadija Gajdara, czy też „Jak hartowała się stal” Mikołaja Ostrowskiego, o Borisa Polewoja „Opowieści o prawdziwym człowieku” nie wspominając. Tam również były stosowne wstawki i peany, o treści różniącej się jedynie znakiem od tych, które zamieścił w swojej powieści Andrzej Pilipiuk. We wspomnianych utworach duży nacisk został położony na udowodnienie młodemu odbiorcy, jakimż to rajem doskonałym jest jedyny i słuszny ustrój państwowy komunizmu. „Norweski dziennik” Andrzeja Pilipiuka przekonuje odbiorcę o czymś zgoła przeciwnym. Metoda działania jednak jest identyczna. I jako taka, budzi mój sprzeciw. Dlatego, przez ową nieustanną agitkę i pean na cześć kapitalizmu oraz nieutuloną tęsknotę za monarchią, przy jednoczesnym potępieniu minionego ustroju, stawiam „Norweski dzienniki” na równi z literaturą rozpowszechnianą w okresie niechlubnej PRL. Albowiem według mnie, abstrahując od głoszonych przez autora treści, w samym założeniu komunikacji z odbiorcą, tkwi fałsz. Nastolatek bowiem jeszcze nie weryfikuje owych „faktów”, jakie przedstawione są w powieści, nie ma wyraźnie zarysowanych poglądów ani wiedzy, by weryfikacji takiej dokonać i stanąć do ideologicznego dyskursu jako równorzędny partner – zwyczajnie i bezwarunkowo wierzy erudycji autora i utożsamia się z przedstawionym wzorcem superbohatera... Nie podoba mi się indoktrynacja dzieci, tak samo, jak nie podoba mi się reklama skierowana do młodych odbiorców – w obu przypadkach jest to według mnie postępowanie nieetyczne.

Szala, na której spoczywa moje oburzenie i gniew, opada w dół...

 

Vox target: Marek Koczański

Vox dei: Małgorzata Koczańska

 

Andrzej Pilipiuk

„Norweski dziennik” tom I „Ucieczka”

Fabryka Słów, 2005

Cena: 25,00

Str.: 320

 

 

 

Następna strona

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
PMS
Galeria
Anna Misztak
Adam Cebula
M.Kałużyńska
W.Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Bartłomiej Czech
Dawid Juraszek
Adam Cebula
Jerzy Piątkowski
Magdalena Kozak
Dušan Fabián
Jacek Izworski
Anna Głomb
Marek Kolenda
Duo M
Hastatus
awatar Wal Sadow
Witold Jabłoński
Jaga Rydzewska
Wojciech Szyda
< 06 >