Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 30>|>

Tysiąc razy powtórzone

 

 

Ojciec górował nad wszystkimi. Był jak skała, jak monument ku czci tego, co uświęcone Tradycją.

– Nigdy nie puszczę cię na studia. – Nie musiał krzyczeć, już sam spokojny, rzeczowy ton przerażał, zmuszał do posłuszeństwa.

– Ależ ojcze! – pisnął syn. – Ja pragnę być artystą. To wyznacznik mojej humanistycznej wrażliwości!

– Milcz, boś młody i nie znasz życia. Nie zdajesz sobie sprawy, jaką krzywdę wyrządzasz na stare lata rodzicom. A zwłaszcza chorej matce.

Matka, zapracowana kobieta o twarzy naznaczonej sińcami, jak na rozkaz wychyliła się z komory. W oczach miała żal i smutek, w dłoniach miętosiła szmatę do podłogi. Ojciec wskazał na nią brodą niczym na dowód w sprawie o gwałt na Polskiej Rodzinie.

– Tato – załkał syn. – Zrozum, że jestem dorosły. Mam prawo do wyboru własnej drogi życiowej.

– Ale nie do marnotrawienia cudzej pracy. Będziesz tak jak ja, tak jak twój dziadek, żył z ziemi. Tak nakazuje Tradycja. Tak trzeba, gdyż Naród z chleba żyje, nie z rymów. Pyry są twoim dziedzictwem.

– Nie! Dziedzictwem jest kultura, sztuka. Poezja! Wszystko to, co stanowi o naszym człowieczeństwie.

– Głupiś. Liczy się ziemia i Tradycja. A teraz idź do swej izby, pókim w dobrym humorze.

Z zapiecka doszło ciche westchnienie. Babcia, nieruchawa starowinka, spojrzała z zapiecka.

– A idź do izby, wnusiu, idź. Posprzątaj ładnie, bo ksiądz dobrodziej przychodzi po kolędzie.

To ich interesowało: ksiądz po kolędzie plus ojcowy szmergiel, czyli uświęcona Tradycją orka na ugorze. Matkę zaś interesowało tylko, aby w domu panowała cisza i święty spokój. Ksiądz, pole, święty spokój. Tradycja, podstawa. Rodzina.

Syn wrzasnął:

– Nie! Nie wpuszczajcie go! Jaki tam ksiądz dobrodziej, obłudnik raczej! Hipokryta, którego interesuje tylko, kto ile daje na tacę. I czy aby nikt w wolnym związku nie żyje. Nie! Ja... – dławił się łzami, próbując wydusić z siebie Rodzinną Tajemnicę. – Ja... ja wiem, co robił mojej siostrze! Że dotykał, że patrzył, jak...

– Stul pysk, niewdzięczniku! – warknął ojciec. – Ręka ci uschnie za to, żeś podniósł ją na ojca, chorą matkę i księdza dobrodzieja. Uschnie!

Oszaleli wszyscy: syn zaczął się miotać w ataku histerii po izbie, od okna (za którym rozwijały się pszeniczne łany) po drzwi (w których matka); ojciec krzyczał, wymiatał rękami, zrzucając z ławy wazon i tłukąc w drobny mak; matka ściskała szmatę do podłogi niczym amulet, babcia zaś, nieruchawa starowinka, klepała pacierze z prośbą o spokój w Rodzinie.

– Synku, przeproś ojca, zmęczony jest, ciężko pracuje na chleb, na twoje utrzymanie też – mówiła matka, zaś babcia modliła się na zapiecku:

– Zdrowaś, łaski, zdrowaś, łaski...

Wtem ojciec uspokoił się, stanął wyprostowany, chwycił syna i spojrzał mu głęboko w oczy.

– Patris voluntas sancta est – rzekł.

I wtedy wrzasnął reżyser.

– Ludzie, ja go zabiję! – Tak głośno, aż wszyscy aktorzy, łącznie z babcią (nieruchawą starowinką), podskoczyli.

Można się było spodziewać czegoś takiego. Ja się spodziewałem.

– Człowieku – reżyser zwrócił się do aktora grającego ojca – to nie Szekspir ani Beckett. To film. Poznańskie, ciężkie czasy, germanizacja, przeludnienie wsi, ojciec-despota. Prosty człowiek. Nie rzuca cytatami z Wergiliusza, do ciężkiej cholery!

– To nie Wergiliusz.

– A co mnie to obchodzi? – warknął. Spojrzał na zegarek. – Okej, nic już nie zrobimy przed obiadem. Przerwa. I proszę łaskawie nauczyć się tekstu.

Ludzie zaczęli się rozchodzić. Podszedłem do reżysera.

– Nie martw się, Karol – rzekłem. – Zdarza się.

– Fajny mam debiut, co nie? – zapytał. – Tak duży budżet, taka odpowiedzialność, w moim wieku, rozumiesz, najlepsi ludzie, jakich dało się ściągnąć, dotacje wszystkich instytucji między Renem a Niemnem, a wszystko to i tak jeden wielki cyrk.

– Mówię, żebyś się nie przejmował. Chodźmy lepiej coś zjeść. Opowiem, jak ja to widzę.

Pierogi były pierońsko małe z farszem pozbawionym smaku, za to niedrogie i świetne zapychały żołądek. Dziobaliśmy widelcami zawartość talerzy, dyskutując o filmie. „Sen o Ziemi Urodzajnej” był w zamierzeniu murowanym pewniakiem do nagród, polemiką młodego reżysera z mentalnością wiejsko-chłopską. Szansą dekady na wybicie się. Aby tego dokonać, Karol harował jak wół. Mnie natomiast przypadała fucha konsultanta, czyli praktycznie asystenta do wszystkiego i niczego zarazem. Co zaś najważniejsze – sprzedałem prawa do ekranizacji własnej powieści.

Wprawdzie dopiero po zbałamuceniu najlepszego kumpla, ale co tam.

– Mam taki sam interes w zrobieniu filmu jak ty. Co prawda stoję z boku, ale kiepska ekranizacja byłaby powodem do wstydu. Nie miałbym po co ruszać dupy z osiedla.

– To poradź, co zrobić z Leśniewiczem – powiedział Karol. – Dziś wyjechał gimnazjum klasycznym, przedwczoraj objechał kostiumologa za brak kołnierzyka. Co mam robić, podsunąć mu „Konopielkę”? A nuż coś zajarzy.

– Nie radzę. Facet od dłuższego czasu czyta wyłącznie etykiety na flaszkach.

– Stary dowcip.

– Prawda – przyznałem. Nagle coś przyszło mi do głowy. – Oglądałeś jego stare filmy?

– Jak wyjdą na DVD, to może kupię – odparł.

– Widzisz, jeszcze w latach siedemdziesiatych grał alkoholika. W takim moralnie zaniepokojonym produkcyjniaku. Ale do sedna: był alkoholikiem, który w najgorszej delirce, takiej że białe myszki latają po ścianach, wygłaszał tonem Kordiana monologi o upadku moralnym inteligenta.

– Czyli jak zwykle.

– O to chodzi! – Machnąłem ręką, omal nie wywalając pierogów na spodnie. – Jeżeli zawsze taki był, tym razem też nikt nie zwróci uwagi. Na tym polega wielkie aktorstwo.

Karol zapytał:

– Powiedz, ciekaw jestem... Jak delirium odstawiłby Leśniewicz teraz, gdy ma doświadczenie?

Naraz wybuchliśmy śmiechem. Zgred pewnie siedział u siebie, pociągając z podręcznego zapasu.

– Nie wiem. Lepiej nie pytać. Zresztą – wyjąłem zza pazuchy kieszonkowe wydanie „Snu o Ziemi Urodzajnej” – spirol pociąga ksiądz dobrodziej.

– Nie gadaj – zdziwił się kumpel. – Nie pamiętam, a przecież czytałem. Która strona?

– Czterdziesta ósma. – Machnąłem Karolowi przed nosem stosownym ustępem.

– Rzeczywiście... Nawet nie zauważyłem. Taki sympatyczny motyw, a ty musiałeś go umieścić w jakiejś monstrualnej dygresji. Teraz trzeba będzie robić dokrętkę z księdzem.

– Mało roboty. Pokażesz, jak w popłochu zbiera butelki ze stołu. Wiesz, w scenie, jak młody idzie na plebanię.

– Dobra, to mało roboty – odparł. – Ale wiesz, jeszcze jedna sprawa...

– Co takiego?

– Nie krytykuję cię, ale napisałbyś normalną powieść – mówił tak, jakby pouczał. – Grubszą, żeby więcej fabuły było, nie sto pięćdziesiąt stron słoniową czcionką i z marginesami na pół kartki. I z logicznym następstwem zdarzeń, nie ciągiem scenek. Wiem, że to pasuje, że to wspomnienia bohatera, ale coś takiego trudno sfilmować. Epizody trzeba łączyć, dorabiać treść. Napisałeś poemat prozą o ciężkim dzieciństwie na wsi, a nie powieść.

– Ale wyszło w serii „Proza polska”. Zresztą teraz nikomu nie chce się czytać. Jak palniesz drugą „Lalkę”, to żaden człowiek do ręki nie weźmie. A bestsellery trzeba chociaż przekartkować, żeby było się czym snobować w towarzystwie. Z taką powieścią, jaką chcesz, nie byłoby ani ekranizacji, ani nagrody, ani nawet pięciuset sprzedanych egzemplarzy.

Musiał mi chłop przyznać rację. Co jak co, ale artysta formę swego działa wybiera nieprzypadkowo. Forma coś znaczy.

Zwłaszcza w przypadku powieści, która poza formą zawierała niewiele więcej.

– Jeszcze jedno – dodałem. – Trudno tworzyć tak, jak chcesz, gdy napisano ciężarówkę prac o końcu tradycyjnej formuły.

– Ale czy powrót do starego stylu nie byłby równie odważny, awangardowy, co odkrywanie nowych form wyrazu?

– Może byłby, ale nie chcę zostać docenionym pośmiertnie prekursorem – uciąłem.

 

* * *

 

Resztę dnia spędziliśmy na kręceniu scen z babami łuskającymi groch oraz z pieśniami maryjnymi. Powiadam wam, nic nie relaksuje bardziej niż patrzenie, jak baby łuskają groch. Potem pożegnałem się z Karolem i wróciłem do domu. Zjadłem odgrzewane resztki z dnia poprzedniego, rozwaliłem się na narożniku i puściłem muzykę. Metal. Najcięższy z najcięższych. Nie żebym był wielkim fanem, ale gatunek ma to do siebie, że puszczony nawet niezbyt głośno, tuszował odgłosy wydawane przez osiedlowy folklor.

A potrafił się ten folklor głośno bawić. Jak Ruscy w czterdziestym piątym.

Byczyłem się, jak tylko młody zdolny artysta-scenarzysta potrafi, gdy nagle zadzwonił telefon. Karol.

– Nic z tego nie będzie – wychrypiał do słuchawki. – Kołbucki zgarnął nam na dobre nagrodę.

– Co się dzieje? – zapytałem.

– Wejdź w Internet i sam przeczytaj. Jan Kamil Kołbucki ogłosił rozpoczęcie prac nad nowym przedsięwzięciem. Film o wsi, rozumiesz? Robi to samo, co my. Kropka w kropkę. Nawet akcję umieścił w Poznańskiem.

Cholera. Kołbucki od dwudziestu lat był utytułowanym mistrzem. Kimś. Artystą, któremu nie wolno było nie dać głównej nagrody. No, chyba że startował Wajda.

– To co robimy?

– Nie wiem, na razie kręcimy jak zwykle. Może załapiemy się na debiut roku. Jeżeli jest taka nagroda.

– Na pewno jest. Mamy w Polsce trzysta nagród na trzydzieści filmów. Na pewno nam się coś trafi – próbowałem pocieszać Karola i, przy okazji, siebie. Akurat dałoby nam to coś, nagroda za najlepszy debiut lub grand prix na przeglądzie filmowym Ziemi Kaliskiej.

– Słuchaj – odezwał się po chwili milczenia mój kumpel – ja się teraz chcę upić. Znajomy przywiózł mi z Londynu ichni specjał, wpadnij, jeżeli chcesz. Jak rozpaczać, to na całego.

Koniec rozmowy.

Wziąłem kluczyki i zszedłem do samochodu. Już miałem skierować się prosto do Karola, gdy pomyślałem, że sprawę można jeszcze uratować. Potrzeba tylko do pomocy kogoś z głową jak superkomputer. Z klejnotem zamiast mózgu. Tytana intelektu.

Dlatego najpierw pojechałem po Rudego.

 

* * *

 

Rudy był moim kumplem jeszcze z podstawówki. Był dziwnym człowiekiem, takim, co swoją skromną osobą burzy wszelki porządek. Brak normalnego wykształcenia, tylko bliżej nieokreślone studia, dziesiątki zawodów, ciągłe zmiany wynajmowanego mieszkania. Co ciekawe, nie był mętem, człowiekiem z marginesu ani gangsterem. Po prostu lubił takie życie. Kiedyś doszedłem do wniosku, że Rudy urodził się o kilkaset lat za późno. Powinien razem z krzyżowcami zdobywać Akki, maszerować ramię w ramię z Cortezem albo przynajmniej konkurować z Edisonem czy Teslą. A tak zadowalał się tym, na co pozwalał mu wiek dwudziesty pierwszy. Robił, co chciał, pozował na zapoznanego geniusza i człowieka od każdej roboty.

Rudy ucieszył się na wieść o popijawie u Karola. W samochodzie wyłuszczyłem mu naprędce, gdzie jest pies pogrzebany. Od razu stwierdził, że należy jak najprędzej przerobić „Sen...” na horror.

– To nie byłoby takie drogie, a i nabilibyście sobie mamony z biletów. Może nawet z edycji DVD. Strach sprzedaje się dobrze. I nie rób min, w grozie może być dużo artyzmu – dodał. – Taki Werner Herzog, na przykład.

– Poprosiłem, abyś pomyślał, nie wymądrzał się. Chcemy zgarnąć jakąś ważną nagrodę. Od tego należy przyszły los Karola jako reżysera i mnie jako scenarzysty. Instytut Sztuki Filmowej nie lubi wyrobników, a do działu rozrywki nie wbijemy się na bezczela. Myśl, Rudy, myśl.

– Przecież strzygi, upiory, porońce to dobra słowiańska demonologia, mam znajomych na etnologii, zdobylibyście zaświadczenie o świetnym ujęciu tematu, poruszaniu, podejmowaniu i tym podobnych. Sukces murowany.

Niepoprawny fantasta. I jak z takim rozmawiać?

Karol mieszkał sam w odziedziczonym po dziadkach peerelowkim kląkrze, takiej otynkowanej na szaro skrzynce, która udawała burżujską willę. Powitał nas na progu, dzierżąc w dłoni napoczętą butelkę. Uśmiechał się jak alkoholik z długim stażem.

Siedzieliśmy w salonie. Rudy, całkiem składnie jak na którąś już kolejkę, nauczał nas sztuki filmowej.

– Rozumiecie, że zabierając się za nurt realistyczny, wdepnęliście w gówno. Jak świat światem, w Polsce było tylko rolnictwo i komunizm.

– A pomiędzy trochę powstań – uzupełnił Karol.

– Właśnie. I co z tego macie? Nic, bo trzech dziadków z dyplomem za krótkometrażówkę o największej budowie planu sześcioletniego, zgarnia całą pulę tematów. Jeden jedzie na wieś, drugi idzie do muzeum, a trzeci nie rusza dupy z wytwórni; chłopstwo, powstania, komunizm.

Dolałem do kieliszków.

– Zatem co nam radzisz? – spytałem.

– Przeróbcie film, póki macie czas. Zróbcie dramat współczesny. Nawet nie trzeba zmieniać realiów. Młody chłopak z dwiema morgami ojcowizny...

– Dziadowizny – poprawił Karol. – Wiesz, co to są dwie morgi kamieni? – Nie czekając odpowiedzi, rzekł: – Dziadowizna. Ojcowiznę dostaje Radziwiłł albo Czartoryski. Film orbituje wokół problemów chłopstwa małorolnego.

Rudy wysłuchał, po czym kontynuował.

– Niech ci będzie, to nawet pasuje do fabuły. Otóż nasz młodzieniec, Europejczyk pełną gębą, chce dokupić ziemi, zdobyć nowoczesne maszyny, lecz nie ma dość pieniędzy. Zaciąga więc kredyt i, nieświadomie, wpada w pułapkę na dłużników. Komornik zajmuje mieszkanie, żona odchodzi z dziećmi, życie w rozsypce...

– Nie przejdzie – stwierdziłem. – Gościa od kina o długach też mamy. Gdzie ty się chowałeś, Rudy? Masz elementarne braki w wiedzy.

– Zatrzymałem się na filmach Romero i Indianie Jonesie.

– Niewiele z ciebie pożytku – westchnął Karol.

Rudy wybuchnął śmiechem.

– Tak? Sami nie zauważyliście, jakie bzdury popełniacie w tym filmie, a mnie zarzucacie dyletanctwo.

– Niby co takiego? – zapytałem.

– Ta scena z awanturą – pokazał wydruk scenariusza.

– Coś nie tak? – zaciekawił się Karol.

– Babcia, niemrawa starowinka, wspomina o księdzu dobrodzieju, który przyjdzie po kolędzie. A za oknem widać łany pszeniczne, grusze na drzewach i inne sentymentalne barachło. Powiedzcie, kiedy ksiądz chodzi po kolędzie?

– Jestem wierzący niepraktykujący – usprawiedliwił się Karol.

– Zimą, chłopie – odpowiedział za nas fantasta. – U mnie, na przykład, był ostatnio zaraz po świętach. Radzę wam, zróbcie z tego rzeczywistość alternatywną, może wybronicie się z błędu.

– Mówiłem ci przecież, że fantastyki nie chcemy, bo jest za rozrywkowa na główną nagrodę – rzekłem.

– Kto mówi o fantastyce. Klucz brzmi: realizm magiczny.

– Nie przejdzie – odrzekł Karol. – Gusła i zabobony mają dowodzić zacofania, a nie być prawdą.

Rudy zaczął spacerować po salonie. Kilka razy zatrzymał się przy oknie, popatrzył na telewizor, powiódł wzrokiem po półce z książkami.

– Przemysł – odezwał się w końcu. – Zróbcie film o fabrykach, erze pary i przemysłu ciężkiego. Zmienią się tylko dekoracje i kilka szczegółów. Jeszcze zdążycie przed czasem. Pomyślcie: synek nie tyle idzie na studia humanistyczne, co przeżywa fascynacje socjalizmem, ruchem robotniczym, pragnie końca robotniczej niedoli. Zaś ojciec to konserwatysta, który nie rozumie, że może być inaczej. Cholera, cała Europa przeżywała podobne problemy. My też możemy.

– My nie mieliśmy własnego przemysłu. Dopiero za komuny się zaczęło – zaprotestowałem.

– A studio? Przecież to typowa XIX-wieczna zabudowa industrialna. Nie musicie tyłków ruszać za plenerami. Wnętrza zrobicie w atelier.

– W gmachu wytwórni była kiedyś fabryka – wyjaśnił Karol. – Przed pierwszą wojną. Ale nie nasza, tylko niemiecka. Albo żydowska, nie pamiętam. I kiedy ci Niemcy czy Żydzi sobie poszli, przemysł się skończył.

– Nie mieliśmy nic naszego poza kilkoma tkalniami i przetwórstwem rolnym – jeszcze raz stwierdziłem fakt.

– I dzięki przetwórstwu rolnemu wróciliśmy do punktu wyjścia – powiedział Karol.

– Chory kraj – podsumował rozmowę Rudy.

 

* * *

 

Obudziła mnie woń gotowanej kapusty dochodząca z klatki schodowej, znak, że jakimś cudem doczłapałem w pijackim widzie do domu. Podniosłem się z łóżka, by zaraz ponownie klapnąć głową o poduszkę. Po półgodzinie ponowiłem próbę wstania, tym razem z lepszy skutkiem: przeczłapałem do łazienki. Dłuższa chwila na sedesie i szybka kąpiel. Była sobota, mogłem więc poświęcić dzień na powolne dojście do stanu używalności.

Nie pamiętałem końca popijawy u Karola. Tylko, jak we mgle, słyszałem głos Rudego, głośno agitującego za zaadaptowaniem murów sejmu na ścianę straceń. Bóg jeden wie, kogo chciał rozstrzeliwać. Ja bym zaczął od Kołbuckiego.

Przez ból głowy wywołany odwodnieniem przebijała się myśl, a raczej jej przebłysk, że rozwiązanie problemów jest na wyciągnięcie ręki. To chyba normalna rzecz: jakiś nieokreślony kształt za polem widzenia, który wydaje się znajomy. Łaziłem po pokoju, próbując sobie uświadomić, co takiego siedzi mi w mózgu. Wstyd, jeśli wymyśliłem, co zrobić, a wszyscy byliśmy zbyt pijani, by zapamiętać.

Jest taka prosta metoda na przypominanie. Należy „cofać się”, myśląc o kolejnych zdarzeniach lub rzeczach z przeszłości, które wiążą się z zapomniana myślą.

Do południa medytowałem o wódce i piwie. Bez większego skutku.

Zadziałało dopiero wtedy, gdy przez czysty przypadek połączyłem dwa zdania z przemowy Rudego. To było coś!

Chwyciłem za telefon i zadzwoniłem do kumpli, nakazując, by, nieważne co mieli w planach, przyszli do mnie wieczorem. Potem wyjąłem z szuflady biurka nożyczki oraz klej w sztyfcie, po czym po raz pierwszy od szóstej klasy zabrałem się za tworzenie wyklejanek.

 

* * *

 

– Siadajcie.

Usiedli.

– Mam pomysł, jak uratować film – rzekłem. – Ciebie, Rudy, poprosiłem, gdyż jesteś nieświadomie współautorem pomysłu. Poza tym szykuje się dużo roboty i potrzebujemy mądrej głowy.

– To wal – powiedział Karol.

Pokazałem pierwszą kartkę.

– Wydrukowana mapa Polski. Charakterystyczny, postjałtański i postpoczdamski trójkątny kształt. Blisko trzysta tysięcy kilometrów kwadratowych biedy z nędzą, o której Niemcy z Żydami śnią nocami, jakby nam odebrać. „Sen o Ziemi Urodzajnej” pierwotnie umiejscowiliśmy w Poznańskiem. Ja natomiast wymyśliłem, gdzie umieścić zaproponowaną przez Rudego wersję robotniczą. Na Górnym Śląsku.

– Gdzie? – zapytali obaj.

– A ile jest z Krakowa do Wrocławia?

– Jakieś sto kilometrów – odezwał się Karol.

– A teraz wyobraźcie sobie, że między Krakowem a Wrocławiem, na południe od Częstochowy, ale na północ od Moraw, leży Górny Śląsk, dzielnica tym różniąca się od zwykłego Śląska, że nie dała się nigdy stuprocentowo zgermanizować oraz posiada dwa razy większe złoża kopalne, więc stanowi naturalne miejsce rozwoju rodzimego przemysłu i klasy robotniczej. Z wszystkimi jej problemami – dodałem.

Milczeli. Po minucie odezwał się Rudy:

– I ty mnie nazywasz niepoprawnym fantastą? Wymyślić dodatkowe województwo, może nawet dwa, udając, że nikt się nie zorientuje...

Nagle odezwał się Karol:

– Genialne, naprawdę genialne. I czuję, że krytyka to chwyci.

Nie wiem, jakim cudem od razu zaakceptował pomysł. Było w tym coś z dotknięcie przez Palec Boży.

– Na pewno – powiedział, jakby chcąc się usprawiedliwić – W końcu czuję tę branżę.

– No to do roboty. – Rudy poparł ideę. – Górny Śląsk czeka.

 

* * *

 

Zaczęliśmy zabawę.

Jak już mówiłem, Rudy miał w sobie coś z wynalazcy. Kochał eksperymenty, chociażby tylko myślowe. To dzięki niemu wizja wymyślonej krainy stała się głęboka, pełna szczegółów. Powiem nawet: tak nas poprowadził, że przygotowaliśmy materiały na cztery filmy, książkę i sztukę teatralną.

Opowiem, jak było.

Siedzieliśmy u mnie. Karol przyniósł kratę piwa, a Rudy stos książek. Ja z Internetu ściągnąłem skany starych map Niemiec, zaś Karol porównywał je ze współczesnym atlasem samochodowym. Szukaliśmy osad wchłoniętych przez rozwijające się w XIX wieku ośrodki przemysłowe, których ślad nie ocalał nawet pod postacią nazw ulic lub stacji metra. Gdy już takie znaleźliśmy, przenosiliśmy na Górny Śląsk, spolszczając nazwę, tak jak po drugiej wojnie spolszczono Jelenią Górę czy Wałbrzych. Rudy uparł się, aby obdarzyć Polskę konurbacją z prawdziwego zdarzenia, tak więc za Sosnowcem umieściliśmy Kattowitz, Gleiwitz, Tichau, Myslowitz, Königshütte i wiele innych. Miasta wypełnialiśmy mieszkańcami, stawialiśmy fabryki, kopalnie, huty. Siłą rzeczy powinno temu towarzyszyć zanieczyszczenie środowiska, zatem z Karolem wpadliśmy na pomysł, aby w naszej krainie była największa w kraju liczba astmatyków. Nam to pasowało, lecz Rudy prosił o więcej.

– Zróbcie jakieś poważniejsze choróbska – mówił. – Taką otwartą furtkę dla horroru o zombiakach.

– Bez przesady – uciął temat Karol.

Trochę później na ciekawy pomysł wpadłem ja. Zaludniając Śląsk mieszaniną trzech (a wliczając Żydów – czterech) narodów, wymyśliłem, by niewielką grupę Polaków, raptem jedno miasteczko i kilka wsi, przenieść na czeską stronę granicy. Wytłumaczyłem wszystko kumplom.

– Zaraz, chcesz, żeby sanacja ryzykowała posądzenie o sojusz z Hitlerem, upominając się w 1938 o skrawek ziemi za jakąś rzeką? – zdziwił się Rudy.

– Za Olzą – powiedziałem. – W oryginale Olsen, rzeczułka wpadająca do Ruhry. Wyschła gdzieś koło 1890.

– Okej, niech będzie, zapisuję: nasz rząd postąpił faszystowsko. Jeżeli życia starczy, to kto wie, może zrobię o tym Zaolziu oddzielny film? – Karol uśmiechnął się i domalował do naszej mapy Górnego Śląska wąski skrawek ziemi zagarnięty Czechosłowakom.

Trzydzieści stron dalej i dwie godziny później, usłyszeliśmy, jak Rudy mamrocze pod nosem.

– Co powiedziałeś? – zapytali.

– Gruba. Po Śląsku: kopalnia.

– Nie przesadzasz?

– Skądże. Ich szwargot powinien być równie zakitrany, co kaszubski. Albo nawet bardziej.

Praca szła gładko, czego nie mogliśmy wymyślić samodzielnie, zrzynaliśmy z literatury. Francuzi, Anglicy oraz Niemcy mocno wyeksploatowali tematy robotnicze, było co podkradać. Czasami dzwoniliśmy po znajomych, zadając dziwne pytania (słuchaj, stary, jakbyś nazwał takie nielegalne wyrobisko górnicze? Takie, gdzie bezrobotni dorabiają, wykopując kiepskiej jakości surowiec? Biedaszyb? Dzięki, nawet nie wiesz, jak pomogłeś), resztę zmyślając ile wlezie. Najdziwniejszy problem, z jakim się zmierzyliśmy, wyniknął z geografii Europy. Tworząc Górny Śląsk, wydłużyliśmy południową granicę kraju o długi odcinek, który zniekształcał południowych sąsiadów. Chcąc uniknąć pustej dziury na mapie, już na etapie pomysłu przesunąłem Czechy oraz Słowację i dodałem miasto Cieszyn. Mnie by to wystarczyło, Karolowi zresztą też, ale Rudy wydrukował mapę Europy, po czym zaczął przy niej majstrować. Szybko odkrył, że zburzyliśmy geografię całego południa. Prawdę mówiąc, mnie to wisiało, ale w Rudym przeważyła dusza fantasty. Przesunął Austrię na zachód, zmienił kształt Ukrainy z sierpowatego na z grubsza prostokątny, odebrał Mołdawii dostęp do morza. Na zmodyfikowanej mapie Czechy wbijały się w Niemcy, a Jugosławia zrobiła się szersza i pochylona ku Włochom.

– Spójrzcie – powiedział, patrząc na swoje dzieło – jakie to Morze Śródziemne się ładne zrobiło. Nie takie bajoro, co Bałtyk.

Tylko jedno nie dawało nam spokoju. Nie chcieliśmy przerabiać Europy na nowo, ale czego byśmy nie zmieniali, pomiędzy Austrią a Rumunią tworzyła się dziura.

– Co z tym robimy? – zapytał Karol.

– Wsadzamy nowe państwo – odpowiedziałem.

– Że jak? – spytał Rudy.

– Nie chciałem wykraczać poza granice Polski, ale skoro już to robimy, postępujmy profesjonalnie. Weźmy jakiś mało znany ludek, najlepiej jakichś barbarzyńców, którzy najeżdżali nas przed stuleciami, i podarujmy im w ramach wyrównywania szans żyzną nizinę w środku Europy – uśmiechnąłem się, łykając piwo. – W ramach promocji pociągniemy im Dunaj przez środek kraju. Posadzimy winnice. Czego więcej można chcieć od życia?

Karol przekartkował encyklopedię w poszukiwaniu jakichś, nikomu niepotrzebnych na dalszym etapie rozwoju, barbarzyńców.

– Mam dziadów! Węgrzy, podobnie jak Bułgarzy, próbowali się osiedlić na Bałkanach. Poszło im kiepsko. Niedobitki obecnie na wymarciu, gdzieś w Azji Środkowej. Język obcy nawet dla Finów, więc raczej nie robimy kulturowego burdelu, wpuszczając ich pomiędzy tysiącletnie narody. Założy się, że przez cały czas albo bili kogoś, albo ktoś bił ich, przez co nie mieli okazji robić większych zmian w Europie. Może być?

– Jasne – rzekł Rudy, po czym niebieskim flamastrem połączył przerwany przez nas bieg Dunaju i napisał obok: Węgry.

 

* * *

 

Przerobienie scenariusza trwało krótko, gdyż mieliśmy opracowane wszystkie potrzebne materiały. Wydawało mi się wtedy, że jeśli chodzi o kreowanie świata przedstawionego, Tolkien jest za nami daleko w tyle. Bo cóż on zrobił – powymyślał mnóstwo sztucznych języków, po czym dorobił do nich krainę. Mógł tam poumieszczać, co chciał. My natomiast stworzyliśmy fikcyjny region Polski i tak go umiejscowiliśmy w czasie i przestrzeni, że sam Stwórca nie zauważyłby szwów.

Ku naszemu szczęściu, wszyscy w ekipie zaakceptowali zmiany. Nawet producent nie narzekał, a nawet ucieszył się, że zmalały koszta. Szybko nadrobiliśmy stracony czas, nawet Leśniewicz wykazał się zaskakującą trzeźwością i umiejętnościami. Po krótkich konsultacjach Karol dodał do scenariusza postać węgierskiej studentki, wyrywającej za pomocą pięknej buzi głównego bohatera z marazmu oraz brudu podupadających kopalń. Ja natomiast wziąłem się za pisanie powieściowej wersji scenariusza. Niezbyt to ambitne, ale chciałem mieć zadośćuczynienie za brak ekranizacji debiutu. Ot, głupio być tylko współscenarzystą.

Minęły tygodnie postprodukcji, nadszedł dzień premiery. Szczęście znowu się do Karola uśmiechnęło, bo wcisnęliśmy „Sen o Śląsku” na czołowy krajowy festiwal. Sama premiera była pewnie interesująca tylko dla kogoś, kto nigdy nie widział imprez tego typu. Ot, aktorzy, prasa, kilka szych i pompatyczna przemowa Karola. My z Rudym najbardziej chwaliliśmy sobie darmowy poczęstunek. Po filmie wychodziłem, aby wrócić do hotelu, gdy nagle coś uderzyło mnie w brzuch. Spojrzałem, a to żółtko jajka ściekało po garniturze. Co jest? – pomyślałem, gdy ochroniarz wrzasnął spod drzwi.

– Proszę nie wychodzić, demonstracja pod kinem!

Rzeczywiście: na chodniku i parkingu zgromadziła się czereda zasuszonych jak mumie staruszek w towarzystwie młodszych o jakieś piętnaście, dwadzieścia lat wąsatych facetów.

I mieli transparent. „Ręce precz od naszego dziedzictwa!” Ktoś głośno insynuował mi bycie obrzezanym, zaś większość inwektyw była skierowana w kierunku (chwilowo nieobecnego) Karola.

– Co się dzieje? – spytałem.

– Norma w takich przypadkach – odparł uczynnie ochroniarz. – Protestują przeciwko antypolskiej nagonce, szkalowaniu tradycji i tym podobnym.

– Ale film to bajka, wszystko wymyśliliśmy.

– Pan wie, ja wiem, ale co robić? Przed kinem jest teren publiczny, zdobyli pozwolenie od urzędu miasta, to demonstrują.

Wyjrzałem na zewnątrz. Jajka chwilowo zastąpiły obelgi i insynuacje, jakoby „Sen o Śląsku” był finansowany przez ministerstwo kultury Izraela.

– Zawzięci są – powiedziałem. – Jakby przyjechali prosto z Katowic.

– Możliwe – odrzekł ochroniarz. – Jeśli chce pan iść, wypuszczę pana wyjściem awaryjnym.

Tak zrobiliśmy. Idąc do samochodu, zauważyłem, że pikiety już nie ma. Znikła, jakby jej nigdy nie było.

 

* * *

 

A potem dostaliśmy główną nagrodę.

Zapytacie pewnie jak, w jaki sposób pokonaliśmy niezatapialnego Kołbuckiego, najwybitniejszego spośród osiemdziesięciolatków przedstawiciela młodego pokolenia, jaki kiedykolwiek stąpał po naszej ziemi. Proste. Taśmy z jego filmem zajął komornik, gdy producent został aresztowany pod zarzutem malwersacji. Tak już bywa, gdy stare wygi robią się nieostrożne, a politycy czule poganiają prokuraturę do roboty. Sprawa nie wywołała zainteresowania, dzienniki telewizyjne rzuciły newsa do późniejszej części serwisu. Za to my mieliśmy szczęście i zgarnęliśmy pulę.

Wieczór należał do Karola, który szalał z radości, udzielając wywiadów, fotografując się z tuzami i paradując ze statuetką w ręku z miną człowieka, który przypodobał się Panu. Albo podpisał cyrograf, co z grubsza na jedno wychodzi.

 

* * *

 

Następnego dnia obudziłem się w pokoju hotelowym koło południa, wymęczony całonocnym balowaniem. Ogoliłem się i zaparzyłem kawę. Siedziałem rozwalony w fotelu, gdy ktoś zapukał. Otworzyłem drzwi, w progu stali Karol i Rudy, bladzi jak brzuch ryby. Wyglądali jak po ataku serca, musieli cudem przeczłapać piętro dzielące nasze pokoje.

– Co jest? – spytałem. – Wchodźcie.

– Masz w pokoju telewizor? – zapytał Karol.

– No stoi, taki mały – wskazałem ruchem głowy.

– Włącz na prognozę pogody. Cholera, ciężko opowiedzieć, musisz sam zobaczyć.

Dziwna sprawa. O co mu chodziło? Wcisnąłem guzik pilota i czekałem na serwis informacyjny. Gdy się zaczął, niczego nie zauważyłem, ot, tam przekręt, tam zamach terrorystyczny, minister zleciał ze stołka. Jakby w ramach rekompensaty za dzienną porcję tragedii nadano relację z uroczystego otwarcia dwunastokilometrowego odcinka autostrady pod Poznaniem. Wydawało mi się, że wybudowano więcej, ale to dalej nie był powód, aby nachodzić kumpla. Czekałem więc na prognozę. Zaczęła się po bloku reklamowym.

O cholera.

Uśmiechnięta spikerka ostrzegała przed frontem burzowym idącym od strony Czech, który wywoła obfite opady na południu Polski. A zwłaszcza na Górnym Śląsku.

 

* * *

 

– To musiało stać się tej nocy – próbował tłumaczyć Rudy. – Przedtem były pojedyncze fenomeny, takie jak ta demonstracja i dziennikarka, które znikały, bo Górny Śląsk nie istniał realnie...

– Jaka dziennikarka? – spytałem.

– Przeprowadzała ze mną wywiad – odezwał się Karol. – Powiedziała, że jest z Rybnika.

– I nie zareagowałeś?

– A co miałem powiedzieć? Nie mam w zanadrzu gotowej riposty na każdy dziwny tekst drugiej osoby. Zresztą byłem już mocno wypity i nie zwróciło to mojej uwagi. Aż do dzisiaj.

– Sytuacja jest niesamowita – odezwał się Rudy. – Czuję się, jakbym zgłupiał od monstrualnego deja vu. Szaleństwo i tyle. Wiem tylko tyle, że Górny Śląsk nagle pojawił się i leży między Przemszą a Odrą, jakby nigdy nic. Stało się to chyba dziś w nocy. Albo już przy ogłoszeniu zwycięzców festiwalu, nie wiem. Fakt, że wymyślona, powiedzmy szczerze, absurdalna kraina nagle zrobiła się nie mniej realna niż cały syf świata.

– A zmieniło się coś więcej? – spytałem.

– Sprawdźmy – rzekł Karol.

Nie było po co siedzieć w hotelu. Pojechaliśmy do Karola, gdzie siedząc przed komputerem, ze stosem książek rozsypanych po podłodze, porównywaliśmy wszystko, co się dało, z naszą wiedzą. Pojawił się Śląsk, taki, jakim go wymyśliliśmy, razem z nim Węgry i dziesiątki szczegółów. Zaistniały zdarzenia i rzeczy, których nie wymyśliliśmy, ale które wynikały z samej kreacji. W sejmie zasiadało dwóch posłów uchowanej pod Opolem mniejszości niemieckiej. Wiele dat historycznych poprzesuwało się w czasie o kilka dni. Wojna skończyła się miesiąc później, bo dzięki „naszym” kopalniom hitlerowcy dysponowali ciut większym potencjałem przemysłowym, a i Sowieci mieli więcej do zdobywania. Pierwszym sekretarzem był Gierek, nie Augustyniak, który przepadł jak kamień w wodzie, niewymieniony nawet w przypisach do biuletynu IPN. I tak dalej i tak dalej.

Ciekawszą rzecz wynalazł Rudy. Stwierdził, że nie zmieniliśmy ilości materii we wszechświecie, tylko jej rozmieszczenie. Rozumiecie? Tysiące kilometrów dodatkowych dróg wyssało asfalt z innych, przez co wszystkie stały się cienkie i dziurawe. Śmieszne, nie? A to stało się z wszystkim: z drzewami, ludźmi, służbą zdrowia, które pogorszyły się i popsuły. Więcej było tylko ścieków w Odrze.

A skoro byliśmy już przy rzekach:

– Kongo – odezwałem się.

– Co takiego?

– Tworząc Górny Śląsk, dodając Węgry, poszerzyliśmy Morze Śródziemne. Natychmiastowo doszło kilkaset tysięcy kilometrów kwadratowych Sahary, patrzcie jaka Libia zrobiła się duża, że o Algierii nie wspomnę. Kula ziemska jest symetryczna, więc przyrostowi powierzchni na północy odpowiada analogiczny na południu. Co ciekawe, nie jest on równomierny; w strefie równikowej pojawiła się rzeka Kongo wraz z dorzeczem. I państwem o tej samej nazwie.

– W mordę! – Karol wyraził swój bezbrzeżny entuzjazm.

– Otóż to – podsumowałem.

– Aż dziw bierze, że jesteśmy jeszcze przy zdrowych zmysłach – mruknął Rudy. – Takie zmiany i za taką przyczyną są nie do zaakceptowania przez psychikę. Powinniśmy oszaleć.

– Ja się jakoś trzymam – odparł Karol.

– Wódka cię zahartowała.

Powiódł ręką po ekranie komputera.

– Co jeśli to nie koniec? Mamy funkcję z milionami nieznanych parametrów. Nie myśleliśmy o nich, bo są poza pojmowaniem. Czysta matematyka chaosu.

Karol wstał od biurka, zrobił kółko po pokoju, próbując zebrać myśli. W końcu wrócił na miejsce.

– Dobra – rzekł – nie ma co rozpaczać. Mamy trzy wyjścia: nic się nie stało, któryś z nas albo wszyscy trzej naćpaliśmy się czegoś i teraz dostaliśmy omamów. Może też być inaczej, Śląsk naprawdę zaistniał, ale jest to – przez chwilę szukał słów – moralnie obojętne.

Zamilkł.

Ma wyczucie dramatyzmu, pomyślałem.

– A trzecie wyjście?

– Jutro diabeł zadzwoni do nas z najszczerszymi gratulacjami.

 

* * *

 

Diabeł nie zadzwonił nazajutrz ani nawet dzień później. W ogóle nie zadzwonił. Pierwsze objawy szoku i przerażenia minęły. Pracujemy jak zwykle, pijemy jak dawniej. W dalszym ciągu mimowolnie odkrywam kolejne nowości w świecie. Nowopowstałym Kongiem pływał nasz rodak Conrad. Napisał nowelę „Jądro Ciemności”, którą zekranizował Coppola. Obejrzałem „Czas Apokalipsy”, dobry film. W gruncie rzeczy jestem współautorem, chyba powinienem czuć się dumny.

Zmienił się klimat. W Afryce Południowej, przemieszczonej przez powstanie Kotliny Konga ku biegunowi południowemu, czasem pada śnieg, wprawiając tubylców w zdumienie. Masy gorącego powietrza znad powiększonej Sahary wywołują czterdziestostopniowe upały w Europie. Amerykę pustoszą huragany, a Azję monsunowe powodzie. Rzecz szczególna: Górny Śląsk, Węgry i inne powstałe terytoria są perfekcyjnie umiejscowione w rzeczywistości. Dla każdego – prócz nas trzech – istnieją od zawsze, możliwość ich nieistnienia wydaje się wręcz absurdalna. Niemniej zaburzony klimat, zdewastowane drogi czy kolejki u lekarza uważa się za anomalie. W odczuciu przeciętnego człowieka, o czym bez przerwy trąbią media, świat dawniej był lepszy, prostszy i o łagodniejszym klimacie. Ślązacy też tak uważają.

Wrażenie, że kiedyś było inaczej, przebłyski starego porządku wywołują u ludzi nostalgię za starymi, dobrymi czasami. Mnie zaś dowodzą, że nie ma planów idealnych. Może gdyby nie było nas trzech, ale jeden, dajmy na to, w trzech osobach, wszystko działałoby lepiej. Ale działa równie kiepsko, co inne rzeczy, który się człowiek tyka. I dobrze, nie bawimy się w małpowanie Stwórcy, nie stawiamy wież Babel. Tylko czasami odkrywamy w sobie niespodziewane umiejętności. Bywa.

Pozostaje jednak pytanie bez odpowiedzi: jak? Co sprawiło, że to my właśnie dokonaliśmy aktu stworzenia na miniaturową skalę? Niemożliwe, żeby działo się tak zawsze. Pomysły setek wizjonerów są różne, niekiedy sprzeczne – świat rozpadłby się od chaosu ciągłych zmian. Już samo wymyślenie Śląska narobiło bałaganu. Co gdyby działo się to bez przerwy? Poza tym są idee o większym stopniu oddziaływania. Dlaczego więc nie żyjemy w „Gwiezdnych Wojnach”? Albo „Mein Kampfie”?

Rudy wpada do mnie dosyć często. Pijemy, gadamy o życiu, czasami próbujemy usystematyzować naszą wiedzę o śląskim „cudzie” oraz coś z niego zrozumieć. Jak do tej pory na nic mądrego nie wpadliśmy. Przeszkadza nam „wielka ściana w zdolności pojmowana”, jak to cudnie Rudy określił. A zna się, skończył filozofię.

Z kolei Karola nie widuję całymi tygodniami. Siedzi gdzieś pod Cieszynem, pracując nad nowym filmem. Będzie to opowieść o konflikcie na Zaolziu, pierwsza fabularnie część trylogii „Śląsk: Przeszłość – Teraźniejszość – Przyszłość”, której środkiem był „Sen...”. Premiera w maju przyszłego roku. Nasze kochane państwo sypnęło kasą, więc Karol planuje już dokończenie cyklu. Nasze drogi z wolna rozeszły się; raczej nie zostanę scenarzystą. I dobrze, nie miałbym siły na kolejne figle losu.

Ja z kolei, za namową Rudego, który zawsze widział we mnie utalentowanego człowieka i zareklamował u kilku ustawionych osób ze środowiska, zacząłem pisać tekst do antologii do „Mój Bytom”. Idzie nieźle, wyrobię się przed terminem bez większych problemów. Moja kariera rozwija się, jestem zadowolony. Tylko czasami wsiadam do samochodu i wyjeżdżam za miasto, mijam kolejne wsie i miasteczka, jadę za Sosnowiec, aż ujrzę tablicę przy rozjazdach: znak na Katowice. Zatrzymuję wóz, wysiadam, podchodzę do tablicy, dotykam jej, przypatruję się, potem chodzę dokoła, szukając rysy w rzeczywistości, jakiegokolwiek śladu, że to nieprawda, tego nie ma, to tylko jakiś fan pewnego przeklętego filmu postawił dla dowcipu lipny drogowskaz. Szukam, ale nie znajduję.

 


< 30 >