Powiedzieć Tatu? Tym od "
Nas nie dogoniat"? :P
<Kohelet mode/on>Jest czas pisania i czas flekowania... <Kohelet mode/off>
I chwila nadeszła!
Fascynujące dyskusje o znaczeniach są... wiadomo, fascynujące, ale może warto słów kilka wrzucić o tekście w ogólności i w szczególności.
Najpierw w szczególności.
Ognie piekielne, spłodzone we wrzących odmętach lawy, buchały w górę, rozbryzgując się o magmowy strop Piekła.
Łomatko! Odbiorca dostaje między oczy opisem tak kwiecistym, że po dobrnięciu do końca niekoniecznie pamięta sens. Podkreślone powtórzenie.
Ognie spłodzone w odmętach lawy jakoś słabo do mnie przemawiają. Pewnie dlatego, że frazeologicznie to one winny się tam chyba "rodzić" (ognie w odmętach zrodzone...).
Pogrubione - czynności. Po co aż tyle? Ognie zrodzone... rozbryzgiwały się... - i wystarczy. Tak mnie się jeszcze wydaje, że jak bucha, to że w górę już nie trzeba dodawać. Nadpoprawność to jest, czyli błąd stylu i logiki.
Deszcz iskier opadał na ciągnące się, tuż nad wulkaniczną substancją, kamienne ścieżki.
Tutaj również nadczynność jest. Deszcz... padał (nie: opadał) na ścieżki.
Cały opis startowy wykręca flaki, Autorze. Przede wszystkim przez dopowiadanie. Dopowiadanie - jest dla słabych. Oczywiste szczegóły irytują lub nudzą.
A "twarze wykrzywione w
okropnym grymasie bólu" - to nie
tylko pretensjonalność, lecz przede wszystkim przegadanie. Wystarczy: "twarze wykrzywione bólem". Przysięgam, że to bardziej przejmujący opis niż Twój, Autorze.
Potworny gorąc i nieustająca, katorżnicza praca dawno sprawiłyby, że grzesznicy pomarliby ze znoju, jednak w myśl zasady: „umarli nie umierają”, nie dane było im zginąć ponownie.
Zdanie długie jak spaghetti, klasyczny potykacz. Zasada, Autorze, jest taka, że masz czyścić zdania. Powyższe po czyszczeniu wyglądać powinno na przykład tak:
Gorąc i znój dawno powinny doprowadzić grzeszników do śmierci, lecz niestety - umarli nie umierają.
Ale jeden poeta twierdził, że
nigdy dość się nie umiera... :P
Lucek nie lubił pełnego brzmienia swojego imienia
Po tej krotochwilnej rymowance zorientowałam się, że tekst ma być komiczny. Ha-ha. Autor nie czuje, że rymuje. Współbrzmienia w prozie są dla słabych. Dla słabych komedii zwłaszcza.
Zastanawia mnie w dialogu na początku, czemu ludzie nazywani się "ziemianami"?
Śmiertelnicy/śmiertelni - nie są już trendy? Taki sf-slang teraz w piekle obowiązuje?
Zamiast samemu załatwiać własne sprawy, postanowił wykorzystać swoich porywaczy.
Tamtaramtam... Pogrubionego jest za dużo. O dwie trzecie. :P
Al- kaidą
Al-Kaida - organizacja, ale "al-kaida" - baza. Tertium non datur...
Język stawia opór, Autorze. Radziłabym go opanować. Wziąć w spartańskie karby lakoniczności.
A jeżeli chodzi o fabułę - standardowo: rozlazła się. Początek (opis mąk piekielnych) nie ma żadnego znaczenia dla akcji - ani nie sygnalizuje problemu/zawiązania fabularnego, ani nie wprowadza w klimat, ani nawet nie pełni funkcji lokalizacyjnej, bo akcja dzieje się przecież gdzie indziej.
Wydłużony dialog po wstępie nieszczególnie też sygnalizuje, o czym miała być opowieść (o naprawie - przypadkiem - relacji tatusia i syna, jak bystro wnioskuję po końcówce) => a w tym właśnie dialogu powinno się zarysować węzeł fabularny wyraźnie, a nie paplać bez sensu, że "ziemianie" opowiadają sobie kawały o diable.
Potem leci akcja w Afganistanie - łatwa i przewidywalna, ale niech będzie, że to miało mnie rozśmieszyć. Nie rozśmieszyło, bo mnie nie śmieszy to, co potrafię przewidzieć. Ot, atrofia poczucia humoru tak się właśnie objawia.
W każdym razie okoliczności usłużnie sprzyjają bohaterowi (Luckowi). Kamienny tron po mojemu jest po prostu wykutym z kamienia siedziskiem - ale nie wiem, musi to fantastyka jakaś, że w celach stoją trony (z kamienia) => po co targać takie nieporęczne "coś" do małej celi? Musi fantastyka i to absurdu miała być. Nie wyszła, bo w każdym absurdzie musi być metoda, czyli osadzenie kontekstem i tym podobne. Inaczej - wychodzi tylko trywialna niezręczność obrazowania. I tak wyszło i Tobie, Autorze.
Usłużnie okoliczności sprzyjają, więc Lucek od razu odnajduje Osamę (na początku zapowiedziałeś w fabule, Autorze, że Lucek ma szukać), a ten wykonuje powierzoną misję - atak samolotem na Centrum Pokuty, czyli powtórkę z WTC.
W tzn. "międzyczasie" pęta się jakiś bezsensowny wątek Małego Ptaka z szamanem i wizją - wyskakuje ów wątek usłużnie z fabularnej próżni i Autorskiego Chciejestwa, a zrozumienie, czemu ten właśnie wątek został zapowiedziany tytułem, pozostaje poza moim zasięgiem poznawczym. Pojawia się też dowcip z mówieniem "po Polsku", którego nie rozumiem, choć jest powtórzony parę razy. Pewnie nie rozumiem dowcipu, bo nie wiem, jak ci biedni Afgańczycy rozpoznali, że mówią po polsku...
Na koniec powrót do piekła, scena sentymentalna ojca z synem. Przeciągnięcie za długie, by mnie śmieszyło. Aż tak przegięte - irytuje, zamiast budować napięcie potrzebne do komizmu. Ale może to tylko moja opinia - nieuprawniona, skoro brak mi poczucia humoru.
Z pomniejszych - szwankuje spójność dialogów, chyba za mocne przerysowanie postaci i epizodów => kontrastu z czymś zwyczajnym mi brak, a przecież kontrast to jedno z narzędzi komizmu. Znaczy, ogólnie dla mnie za duże skrzywienie, przegięcie. Ale może to nieuprawniona opinia, zatem wszystko o komizmie, choćby brzmiało ekskaterdalnie, traktuj, Autorze, z ograniczonym zaufaniem - brak poczucia humoru może mnie dyskwalifikować jako eksperta w tej dziedzinie literatury.
Znaczy, tyle o treści.
Na plusie, że jest fabuła, choć popsuta, i widać kompozycję.
Na minusie wszystko inne. Utwór, owszem. Selekcjoner-redaktor wywaliłby po pierwszym akapicie. Nawet nie zauważyłby, że to utwór humorystyczny. I może dobrze... :X